liberalioza – choroba liberalizmu
W grudniu 2014 r. przeczytałem wydaną dwa miesiące wcześniej książkę pt. „Dziecięca choroba liberalizmu.” Napisał ją Rafał Woś, wieloletni publicysta ekonomiczny Dziennika Gazety Prawnej, laureat wielu nagród dziennikarskich i ekonomicznych.
Autor poddaje krytycznej analizie ćwierćwiecze polskiej transformacji gospodarczej, a szczególnie ostatnią dekadę, bo o ile początkowy okres poddany był presji czasu przy jednoczesnym braku doświadczenia, a także to, co wtedy zrobiono, już się nie cofnie (co wcale nie znaczy, że Rafał Woś pomija to milczeniem), to obecną politykę gospodarczą i społeczną można i należy skorygować jak najszybciej. Pisze autor:
„Przez dwie dekady nasze życie polityczne, społeczne i ekonomiczne toczyło się według zasad liberalnych. Lub – jak chcą niektórzy – neoliberalnych, nierzadko płynnie przechodzących w brutalny społeczny darwinizm. W praktyce wyglądało to tak, że recepta na każde ekonomiczne wyzwanie była taka sama: więcej rynku, mniej regulacji, więcej wolności ekonomicznej. Więcej ułatwień dla najbogatszych i najbardziej przedsiębiorczych, mniej ochrony dla średniaków i maluczkich. Może i z początku ta terapia miała jakieś uzasadnienie ekonomiczne, ale z czasem utraciła nawet tę ostatnią rację istnienia. Przestała nasze problemy rozwiązywać. Przeciwnie. Z czasem nadwiślańska wersja (neo)-liberalizmu stała się naszym największym przekleństwem i to ona blokuje dziś rozwój tkwiącego w naszej gospodarce olbrzymiego potencjału. Najwyższy więc czas, by nazwać rzeczy po imieniu: już od ćwierćwiecza cierpimy na dziecięcą chorobę liberalizmu. I to liberalizmu prostackiego, wątpliwego moralnie oraz ekonomicznie nieefektywnego. Czas najwyższy z tej choroby wreszcie wyrosnąć.”
Jakże inaczej ten głos brzmi od chóru medialnej narracji, głoszonej wciąż przez tych samych specjalistów sterowanych z tylnego siedzenia przez najbogatszych beneficjentów tych zmian, bo jak oni są bogaci, to znaczy że wszystko działa należycie.
Przyczyn tej naszej „liberaliozy” (określenie Wosia) autor upatruje w zauroczeniu wczesnych elit solidarnościowych zachodnim rozwojem gospodarczym i nowymi, obiecująco brzmiącymi teoriami neoliberalizmu (zapewne ma na myśli nowe teorie „Chicago Boys”), a poza tym Polska, przyjmując zachodni model gospodarczy, nie miała innego wyjścia. Oczywiście znaczna część „elit” skwapliwie skorzystała z nowych możliwości, a ponieważ państwo zrezygnowało prawie całkowicie z kontroli („pierwszy milion trzeba ukraść”), choroba rozwijała się w najlepsze.
Najbardziej dolegliwe jej skutki to bardzo niskie płace zupełnie nieprzystające do efektów pracy. Polska jest liczącym się eksporterem, co napędza produkt krajowy, lecz podstawą rozwoju jest drobny i średni biznes, ale zbyt niskie płace tworzą barierę popytową i blokują jego rozwój. Autor wyjaśnia to w sposób bardzo obrazowy:
„Rzeczywistość wygląda więc tak, że nawet średnio zarabiający Anglik czy Fin może pójść do sklepu, fryzjera, restauracji albo połać swoje dzieci na kolonie, specjalnie się nad tym nie zastanawiając. A Polak ma z tym kłopot. Kilka razy ogląda każdy grosz, zanim go wreszcie wyda. W efekcie mamy mniejszy popyt, który nie napędza gospodarki. Dlatego u nas tak wiele drobnych biznesów nie ma szans wystartować. Bo kto miałby przychodzić do salonów fryzjerskich, knajpek czy sklepików? Przecież nie pracująca biedota, czyli ludzie, którzy mają pracę, ale ich zarobki wystarczają tylko na to, by zaspokoić najbardziej podstawowe potrzeby. Żadnych kolacyjek na mieście, nart czy teatru. Raczej kanapki zjadane przed telewizorem.”
Porównanie płac w Polsce do innych krajów startujących z podobnego pułapu, dla nas wypada fatalnie. „W ostatniej dekadzie PKB szedł w górę w tempie 4 – 5 % rocznie. Eksport nam się potroił. Import podwoił. A płace? (…) Wg Eurostatu w latach 2001 -2011 polskie płace nominalne wzrosły o 57,4 %. W sumie dość słabo. Pamiętajmy, że trzeba od tego odliczyć inflację (mniej więcej połowę tego wzrostu). (…) W Rumunii pensje zwiększyły się w tym czasie o 529 %. Na Łotwie o 207 %. W Estonii o 151 %. Na Węgrzech o 103 %. (wyższy wzrost płac był też w Czechach i na Słowacji).
Podobno zaoszczędzone na płacach pieniądze miały tworzyć nowe miejsca pracy, ale nic z tego nie wyszło (przyczyna – patrz wyżej). Także wymienione wyżej państwa całkiem dobrze sobie radzą na międzynarodowych rynkach, chociaż znacząco podniosły wynagrodzenia. Pomimo dość szybkiego wzrostu produktywności (pierwsze miejsce razem z Estonią), w omawianym okresie byliśmy na szarym końcu pod względem wzrostu płac. Oznacza to po prostu, że polski świat pracy nigdy nie zobaczył zysków, które wypracował.
Problem płac to nie jedyne zagadnienie poruszane w książce. Rafał Woś omawia całe spektrum problemów polskiej gospodarki i polityki społecznej, w tym politykę podatkową, ukazując nachalną i kłamliwą narrację elit polityczno-gospodarczych. Ja zasygnalizowałem tylko poruszane tematy, zachęcając do przeczytania książki w całości. Zacytuję jeszcze opinię o niej znanego i cenionego publicysty, Jacka Żakowskiego:
„Bomba! Kto nie przeczyta, ten trąba. Rafał Woś napisał prawdopodobnie najlepszą analizę tego, co się w polskiej gospodarce, polityce i w życiu Polaków stało przez ostatnie ćwierć wieku pod wpływem dominujących od lat tendencji ideologicznych. I przekonująco objaśnił, co nas może czekać w zależności od tego, co z tymi tendencjami zrobimy lub czego nie zrobimy.
Jerzy Chybiński