Kapitalizm – i co potem?
„Przypływ podnosi wszystkie łódki”, „Bogactwo od bogatych spływa w dół”, „Rynek sam się wyreguluje, a ingerencja państwa tylko go psuje”, „Bogaci tworzą miejsca pracy”… przez ostatnie dwadzieścia parę lat takie chwytliwe dla niezorientowanych, lecz nieprawdziwe w praktyce hasła dominowały w medialnych przekazach i wypowiedziach polityków. Bardziej zorientowani zdawali sobie sprawę, że prawdziwymi autorami takich haseł byli ci, którzy najwięcej zarabiają na ich realizacji, czyli przedstawiciele światowej finansjery i wielkiego biznesu. Ludzie o innych poglądach byli pomijani lub wyśmiewani. Światowy kryzys, który zaczął się w 2008r. i w zasadzie trwa do dziś, wymusza inne spojrzenie, konieczność szukania przyczyn i rozwiązań pozwalających w przyszłości uniknąć podobnych kłopotów. Politycy o ortodoksyjnych do niedawna, neoliberalnych poglądach przekonują się, że dali się wprowadzić w błąd i coraz otwarciej o tym mówią publicznie. Media coraz chętniej zamieszczają wypowiedzi specjalistów, do niedawna pomijanych czy wręcz ignorowanych. Tak dzieje się na świecie, tak zaczęło dziać się i w Polsce.
Ostatnie lata pokazały, że przypływ rzeczywiście podnosi wszystkie łódki, tylko że te łódki (czytaj: pokaźne konta w banku) mają nieliczni. Tych bez „łódek” przypływ zatapia. Dobitnie o tym świadczy narastające rozwarstwienie dochodów. Bogaci są coraz bogatsi a biedni coraz biedniejsi i bardziej zadłużeni. Nie trzeba być wybitnym ekonomistą żeby wiedzieć, że jeśli z puli pieniędzy do podziału (wypracowanych na najniższym poziomie wytwarzania) jedni wezmą dużo, to dla pozostałych zostanie mało. Tak działa „przypływ” i tak przepływają pieniądze, czyli od biednych do bogatych.
Także bezrobocie jakoś nie bardzo maleje, mimo że bogaci są coraz bogatsi. W 2003 roku premier Miller obniżył podatek CIT z 27 do 19 procent, bo przedsiębiorcy biadolili, że nie mają z czego tworzyć miejsc pracy. Bezrobocie dalej jest wysokie, tylko w bankach gwałtownie zaczęły wzrastać lokaty kapitałowe.
Brak ingerencji państwa pozwolił instytucjom finansowym na nadmuchanie bańki spekulacyjnej i doprowadzenie światowych finansów do zapaści i tylko interwencja państw (USA, Irlandia, Wielka Brytania, Unia Europejska) przywróciła jako taką równowagę wpompowując w system ekonomiczny olbrzymią ilość pieniędzy, które będzie musiała oddać ta biedniejsza większość społeczeństw. Polski SKOK też musi ratować państwowy nadzór pieniędzmi podatników. Szukaniem przyczyn tego niedobrego stanu rzeczy zajęła się ostatnio Gazeta Wyborcza, zamieszczając wywiad z Janem Krzysztofem Bieleckim, byłym premierem i byłym (tak, tak) neoliberałem. Jego zdaniem główną przyczyną rozchwiania światowego systemu finansowego było wycofanie obowiązujących regulacji prawnych i pozostawienie bankom pełnej swobody. Wymyślono wówczas najróżniejsze systemy pozwalające zwielokrotniać zyski bez konieczności fizycznego wytwarzania jakiegokolwiek produktu. Rynki derywatów, fundusze hedgingowe, instrumenty pochodne i inne kombinacje doprowadziły do tego, że światowa finansjera obraca pieniędzmi o wartości dziesięciokrotnego rocznego PKB całego świata! Są to „puste”, wirtualne pieniądze tworzące olbrzymią bańkę spekulacyjną, która – wcześniej czy później – musi pęknąć. Można wprowadzić regulacje, które ukróciłyby ten proceder, ale musiałyby obowiązywać wszystkich na całym świecie, co dzisiaj jest niemożliwe do wprowadzenia.
Równie krytycznie ocenia sytuację prof. Stanisław Owsiak. Jest on jednym z tych fachowców, którego opinie i ekspertyzy przeważnie lądowały w ministerialnych koszach. Podkreśla, że nowa szefowa MFW apeluje o walkę z nierównościami dochodowymi i on podziela ten pogląd. Pozwolę sobie zacytować spore fragmenty jego wypowiedzi:
„Wydajność pracy wzrasta, a płace stoją. I po prostu nie ma popytu, bo ludzie nie zarabiają wystarczająco dobrze i nie kupują. (…) Udział płac w wartości wytwarzanych dóbr na świecie systematycznie spada. W 1980 roku płace brutto w krajach rozwiniętych stanowiły 70% PKB, a obecnie to zaledwie 55%. To jest gigantyczna różnica. Gdyby amerykańska płaca minimalna rosła w takim tempie, jak wydajność pracy, to powinna wynosić 22 dolary za godzinę, a wynosi zaledwie 7,25 dolara. (…) To jest system brutalnego wyzysku, który dopiero za pomocą kagańca można na tyle okiełznać, żeby nie zżerał własnego ogona. Zdjęto ten kaganiec. Rozmontowano mechanizmy nacisku na biznes, które zmuszały do podnoszenia płac proporcjonalnie do wzrostu wydajności pracy. (…) System nie podnosi ludziom płac realnych, ale za to na lewo i na prawo rozdaje im kredyty. Kiedy w końcu bańka pęka, wmawia się ludziom, że to ich wina, bo byli rozrzutni. (…) W USA realne pensje rosną tylko w przypadku 5% najbogatszych.” Profesor podkreśla, że obniżanie podatków nie generuje wzrostu gospodarczego a jednocześnie pogarsza warunki działania biznesu poprzez marnej jakości infrastrukturę, szkolnictwo, służbę zdrowia itp.
Niestety, w Gazecie z 9.04.br. redaktor Wojciech Maziarski kpi sobie z poglądów profesora Owsiaka. Twierdzi, że ludzie biorą kredyty na mieszkania, bo na tyle dobrze zarabiają, że maja zdolność kredytową, a jak by im podnieść płace, to zdolność mieliby jeszcze większą i pewnie wzięliby większe kredyty tworząc jeszcze większą bańkę kredytową. Idąc tym rozumowaniem to należałoby obniżyć płace, by pracownicy nie mieli żadnej zdolności kredytowej i wtedy bańki w ogóle nie będzie. Takie rozumowanie promuje rozwiązania Mao-Tse-Tunga: miska ryżu dziennie, drelich roboczy i kąt do spania w baraku wieloosobowym. Biznes byłby zachwycony. Tylko komu sprzedawałby swoje produkty, gdyby wszędzie wprowadzono ten system? Panie Redaktorze! Ludzie – ta mniejszość lepiej zarabiająca – biorą kredyty mieszkaniowe, bo to jest w Polsce jedyny sposób na urządzenie sobie i rodzinie jakiegoś w miarę normalnego życia. Ci biedniejsi nie mają takiej możliwości i im pozostaje albo drelich, albo wyjazd z kraju. Zwracam też Panu uwagę, że konieczność spłaty – lichwiarskiej na ogół – pożyczki mieszkaniowej niesie za sobą także negatywne konsekwencje dla innych sektorów gospodarki. Pobory otrzymywane za pracę przeważnie z trudem starczają na zakup dóbr konsumpcyjnych i tylko niewielka część pracobiorców zarabia tyle, by bez nadmiernych oszczędności starczyło także na raty mieszkaniowe. W większości wypadków spłata kredytu powoduje radykalne ograniczenie wydatków, czyli zdjęcie olbrzymich pieniędzy z rynku konsumpcyjnego zmniejszając popyt. Następuje zachwianie równowagi między popytem a podażą (drastyczny spadek płac w PKB – patrz wyżej). Ktoś musi dbać o to, by w obiegu była odpowiednia ilość pieniędzy, a ich strumień kierowany tak, by zapewnić zrównoważony rozwój wszystkich sektorów gospodarki. Wolna gra sił rynkowych w tej materii zawsze prowadzi do kłopotów. Wszystkie kryzysy są najlepszym tego dowodem. Rynek sam nigdy nie zrównoważy popytu i podaży. To musi zrobić państwo.
Zadbajmy najbliższych wyborach, by to państwo było kierowane przez mądrych i odpowiedzialnych ludzi, by umiało to zrobić i by wszystkim nam żyło się lepiej.
Ingerencja rządu w system gospodarczy jest sprzeczna z kapitalistycznymi zasadami, ale ponieważ obecny kapitalizm zaczyna zjadać własny ogon, zasadne jest tytułowe pytanie: co potem?
Jerzy Chybiński