Służba zdrowiu, czy mamonie?
Katastrofalny stan Służby Zdrowia jest powszechnie znany. Znany nawet rządowi i ministrowi od zdrowia (!), o czym świadczy zamiar jej znaczącego dofinansowania. Proces niszczenia służby zdrowia to nie są ostatnie lata rządów PiS. Ta destrukcja zaczęła się wraz z upadkiem PRL. Ludzie, którzy walczyli z „komuną” uważali, że skoro potrafili zburzyć poprzedni system, to potrafią wszystko. Nie wiedzieli, że do burzenia potrzeba zupełnie innej osobowości i innej wiedzy niż do budowania. Pomijając wszystkie ideologie, muszę obiektywnie stwierdzić (w latach osiemdziesiątych pracowałem w dyrekcji ZOZ), że ówczesna organizacja tej instytucji była prawie wzorcowa, kadry kierownicze były dobierane pod kątem fachowości, także w zarządzaniu. Nawet finansowanie jej było na niezłym poziomie jak na możliwości państwa.
Po zmianie ustroju nowi decydenci uznali, że „wszystko, co komuna zbudowała, należy zrównać z ziemią i Polskę budować od nowa” – wypowiedź wicepremiera Goryszewskiego. Na szczęście domów mieszkalnych nie zburzono, ale znaczną część przedsiębiorstw i Służbę Zdrowia tak. W szale powszechnej prywatyzacji sprywatyzowano także przychodnie i sanatoria (nie wiem, czy sprzedano swoim za symboliczną kwotę, czy wręcz rozdano za darmo), a finansować je miały Kasy Chorych. Pieniądze miały iść za pacjentem, czyli tam, gdzie się leczy. Po mniej więcej dziesięciu latach uznano, że to nie funkcjonuje jak należy, więc zmieniono szyld płatnika na Narodowy Fundusz Zdrowia. Zmieniono także organizację pracy w tychże przychodniach na zupełnie absurdalną, wydłużającą kolejki do lekarzy i dezorganizującą ich pracę. Żeby nie być gołosłownym pokażę jak było kiedyś, a jak jest dzisiaj. Otóż w rejestracji pracowały rejestratorki medyczne po dwuletniej szkole pomaturalnej i to one – po rozmowie z pacjentem – kierowały do odpowiedniego lekarza. Mogły także kierować na prześwietlenie np. uszkodzonej ręki, by pacjent trafił do chirurga już ze zdjęciem rtg (każda przychodnia miała podstawowe wyposażenie) i podczas pierwszej wizyty u lekarza rozpoczynał się proces diagnozy i leczenia. Dzisiaj taki pacjent kierowany jest do lekarza pierwszego kontaktu, by ten dał skierowanie do chirurga. Ten daje skierowanie na rtg i ten proces leczenia zaczyna się dopiero podczas trzeciej wizyty u lekarza. Za dużo o dwie wizyty. By dostać się do okulisty po receptę na okulary bo wzrok się starzeje, też potrzebna jest – zupełnie zbędna – wizyta u lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie. Z własnego doświadczenia i z doświadczeń krewnych i znajomych wiem, że jak już dostanie się wręcz wywalczone skierowanie na badania diagnostyczne, to pacjent sam musi szukać placówki, która mu to zrobi na koszt NFZ i czeka rok na przyjęcie. Oczywiście można prywatnie od ręki (sam przez to przeszedłem). Na skierowanie do sanatorium z NFZ czeka się około trzech lat, lecz komercyjnie od najbliższego, lub następnego turnusu. Chorzy, nie zdiagnozowani w przychodniach pacjenci okupują Szpitalne Oddziały Ratunkowe poważnie zakłócając ich właściwą pracę. Kilka lat temu odwiedziłem pod koniec października brata w szpitalu na oddziale urologicznym. Poza nim był tylko jeden pacjent. Obydwoje przyjęci dla ratowania życia. Inni „planowi” pacjenci zostali przesunięci na następny rok. Stało się tak dlatego, że skończył się narzucony przez NFZ limit przyjęć na ten rok i szpital nie dostanie więcej pieniędzy na leczenie. Na pensje dla personelu pieniądze były, więc wszyscy do pracy przychodzili, siedzieli, kawkę pili i tak zeszło do końca roku.
Każdemu pacjentowi ciśnie się na usta pytanie: dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że te (prawie) wszystkie placówki „służby zdrowia” są prywatne! Wszak naczelną zasadą prowadzenia prywatnego biznesu jest minimalizowanie kosztów i maksymalizowanie zysków! Od szeregu lat słyszałem plotki oraz utyskiwania lekarzy, że mają limity skierowań na badania diagnostyczne lub wręcz obciąża się ich kosztami tychże badań. Przecież placówki nie wykonują tych badań za darmo! Lekarze narażający właściciela przychodni na koszty są po prostu zwalniani z pracy! Nic dziwnego, że chorzy szukają ratunku na SOR-ach! Tydzień temu te „plotki” zostały potwierdzone przez tygodnik Angora nr 46. Cytuję początek artykułu:
Lekarzom publicznej (?) ochrony zdrowia proponuje się kontrakty, w myśl których ich zarobek pomniejszony jest o koszty badań, jakie zlecają pacjentom. Niektórzy lekarze godzą cię na takie umowy. To sytuacja niebezpieczna dla pacjentów.
Innym niebezpiecznym absurdem jest wycenianie poszczególnych procedur medycznych. Najbardziej opłacalne jest ratowanie życia. Czyli największe pieniądze dostanie się za doprowadzenie chorego do stanu agonalnego i potem – nie zawsze skuteczne – kosztowne leczenie. Za utrzymywanie społeczeństwa w zdrowiu nic się nie zarobi. Wcześniej za siedem dni zwolnienia lekarskiego płacił pracownikowi pracodawca a za więcej ZUS. Kilka lat temu podniesiono do 30 dni obowiązek płacenia zwolnienia przez pracodawcę a powyżej dalej ZUS. Renty chorobowe też płaci ZUS, który – podobnie jak pracodawca – nie ma najmniejszego wpływu na skuteczność leczenia. Wprawdzie ZUS dostaje z budżetu (naszych podatków) jakieś pieniądze na ten cel, ale on jest od płacenia emerytur a nie finansowania nieudolności instytucji podlegającej innemu ministerstwu!
Kilka lat temu – również w Angorze – opisano jak pewien pacjent przez dwa lata był przerzucany – jak gorący kartofel – z jednej placówki do drugiej. W końcu w ciężkim stanie – za własne i rodziny pieniądze – trafił do szpitala w Hamburgu, gdzie od dłuższego czasu pracował polski lekarz, który mu powiedział że za dwa miesiące już by nie żył. Wyleczył go i po wysłuchaniu jego historii z polską służbą zdrowia stwierdził, że według standardów niemieckich wszyscy ci polscy lekarze (którzy go nie leczyli) mieliby odebrane prawo wykonywania zawodu i siedzieliby w więzieniu.
Nasi lekarze widzą te absurdy, ale w stworzonych przez polityków absurdalnych warunkach jakoś muszą zarabiać na życie swoje i swoich rodzin. Ci co zasady etyczne i przysięgę Hipokratesa niżej cenią niż pieniądze, jakoś – czasami całkiem nieźle – sobie radzą. Ci co mogą, uciekają z kraju i wcale do tego b….lu wracać nie chcą. Wlanie w taką „służbę zdrowia” kolejnych miliardów niczego nie zmieni.
Ludzie, którzy doprowadzili Służbę Zdrowia do stanu, który zagraża zdrowiu i życiu wielu milionów osób, powinni siedzieć w więzieniu. Wszak za stworzenie takiego ogromnego zagrożenia są odpowiednie paragrafy! Przecież kierowca popełniający błąd na drodze i doprowadzający do kolizji raniąc kogoś, jest sądzony za spowodowanie zagrożenia zdrowia i życia paru osób.
W tej sytuacji jedynym ratunkiem jest przywrócenie państwowej służby zdrowia jako rzeczywistej służby – oczywiście za godziwe zarobki. Personel medyczny powinien być traktowany jak Służba Cywilna. Pieniądze, które dostaje ZUS na płacenie za zwolnienia lekarskie, powinny trafić do służby zdrowia. Skuteczne i szybkie leczenie pozwoli zaoszczędzić trochę tych pieniędzy,więc byłoby z czego płacić premie. Nie byłoby – jak dzisiaj – wystawiania różnym ważnym osobom czy krewnym i znajomym półrocznych zwolnień dla ochrony przed zwolnieniem z pracy, bo za to płaciłaby służba zdrowia.Niezbędnym warunkiem poprawy zdrowotności Polaków powinny być obowiązkowe okresowe badania, by chorobę wykryć w początkowym stadium, gdy leczenie jest szybkie i tanie. Wycena procedur medycznych powinna być zlikwidowana, a pracownicy medyczni powinni robić to, co właśnie jest do zrobienia, bez względu na limity. Trzeba też ich odciążyć od rozdętej biurokracji. Organizacja i wyposażenie przychodni też powinno mieć na celu szybkie i skuteczne leczenie a nie ganianie pacjenta „od Annasza do Kajfasza”. Myślę, że samorządy lekarskie najlepiej wiedzą jak zorganizować skuteczną Służbę Zdrowia. Wystarczy im pozwolić.
Jerzy Chybiński